Tabletki popijał swoim ulubionym burgundem. Potem poprawiał rumem. W tym zjeździe do samozniszczenia nie wolno mu było przeszkadzać. Najdrobniejsza uwaga wywoływała atak wściekłości.
Przeczuwał, że niewiele mu już zostało życia i chciał mieć kontrolę nad tym, że to on sam jeszcze o czymś decyduje.
Władzę kochał ponad wszystko. Arogancki i wyniosły. Upokarzał i pokazywał swoją wyższość.
Jedzenie było zawsze: za gorące, za zimne, za słone, za mało słone, za miękkie, za twarde, za kwaśne itd. Nigdy nie było godne jego podniebienia. Widziałam jak walczył sam z sobą, by nie rzucić talerzem w ścianę.
Poróżniony ze wszystkimi naokoło i z samym sobą. O takich ludziach moja babcia mówiła, że są "ani do Boga, ani do ludzi".
Obserwując Alberta i jego wojnę przeciwko całemu światu i Bogu, czułam bezsilność. W sumie było mi go żal.
Stałam przy jego łóżku w ostatni wieczór "pożegnalny". Odjeżdżałam bardzo wcześnie rano. Czułam kompletną pustkę w głowie. Przeczuwałam, że już się więcej nie zobaczymy, że Albert niedługo umrze i chciałam mimo wszystko coś mu powiedzieć przyjemnego. Nic mi nie przychodziło do głowy.
Nagle nie wiadomo skąd przypomniała mi się anglikańska katedra, którą zwiedzałam podczas ostatniego pobytu w Anglii. W przykatedralnym sklepiku z pamiątkami dla turystów zaskoczyły mnie chusteczki higieniczne z napisem: God bless you! Niech was Bóg błogosławi! Paczuszka "świętych" chusteczek kosztowała dwa i pół funta! Pamiętam, że mnie to bardzo rozbawiło.
God bless you! Powiedziałam głośno do siebie i zaraz się przestraszyłam.
Albert zapatrzony w dal powtórzył za mną głośno: God bless you!
Uśmiechnął się i powiedział jeszcze raz sam do siebie: God bless you!
Po raz pierwszy widziałam na jego twarzy spokój.
Umarł za miesiąc.
Henia Janik
Dodaj komentarz